czwartek, 12 lipca 2012

wigilia podróży

Tym razem pojedziemy w dwóch etapach, pierwszy wyniesie 290 km.

Dla tych, co byli ciekawi, powiem, że sanepid zarządził przestawianie mebli i kontrolę ich zawartości, włącznie z wyjęciem WSZYSTKIEGO i włożeniem na półki z powrotem. To uświadomiło mi, że budowanie domowej atmosfery w miejscu wakacyjnego pobytu zajmuje mi sporo czasu, a i tak może zostać w każdej chwili udaremnione. Co zrobić, przyzwyczajam się z największym trudem do nowych okoliczności. Drobiazgi odtwarzające znajome warunki ratują mnie przed wakacyjną bezdomnością. Ale nie jest tak, jak imputował onegdaj Arturo, iż zabieram ze sobą firanki. Na drodze wieloletniej nauki i ustępstw została już niewielka kupka tzw.niezbędnika.

W międzyczasie piorę. Opranie przed wyjazdem to coś, z czym powinny kojarzyć mi się miesiące wakacyjne, a jednak zapominam. Na sznurze wieszam imponującą spódnicę w kolorach Chanel, ma się rozumieć z lumpeksu. Deszcz na nią mży w zasadzie cały dzień, ulewa zrasza kilka razy, aż ściągam ją ze sznura jak pełny wiatrem żagiel, ratując przed porwaniem przez wieczorną wichurę.

Gdy tak biegnę z podwórka moknąc po raz kolejny, przychodzi mi do głowy temat całkiem naukowy. Gdybym miała kiedyś starać się o jakiś tytuł na swojej feministycznej uczelni, mogłoby to być: "Rola przelotnych opadów, ze szczególnym uwzględnieniem lokalnych burz, w życiu gospodyń wiejskich."

Grzybek ma temperaturę oraz kilka chwil temu zwymiotował.
Pisząc - jak zwykle bywa w warunkach stresogennych - pozdrawia Was

Okruszyna.

1 komentarz: