Nie umiem napisać, co powraca na widok tych zielonych pól buraków, połaci kukurydzy, hektarów złotego zboża ciągnących się kilometrami. Pośród nich wysepki gospodarstw, przecież pamiętam dobrze ich geografię, choć mój wewnętrzny GPS ma tak wielkie problemy z lokalizacją przestrzenną. Wiem, że Pomorze i że blisko Toruń.
I wiem, że ta zieleń buraków nikomu nie powie nic z tego, co widzę ja patrząc na nie. Widzę rozmowy przy kolacji, gdy jako dzieciaki niemal spadaliśmy pod stół ze śmiechu. Pod ten stół, przy którym nigdy nie brakło miejsca, nawet gdy dom Cioci pękał w szwach. Stół nakrywany z kuzynką, stół, od którego wstawałam do swojego zadania bycia "Julcią od chleba", żeby chleb dokrawać, gdy go brakło. Stół, przy którym do ziemniaków podawano sos z niekończących się dowcipów, potoków dobrego humoru. Tym obfitszych, im więcej ciężkiej pracy i im prostsze potrawy do wykarmienia tak wielu, gdy czasy były ciężkie.
I chciało się rodzinie bliskiej i dalekiej gromadzić przy stole o stałych porach, pięć razy dziennie. Tak, właśnie pięć. Przy wczesnym śniadaniu, na kawie, na obiedzie, na kawie i przy kolacji.
Nikt nie jadał sam. Stół nie służył do jedzenia.
Jak dobrze znowu tu być, mimo że kuzynostwo dorosło i każde z nich ma teraz własny stół. Tak samo otwarty na wszelkie dobro. Przez te dni to sprawdzamy. Jak dobrze być wśród drogich sercu ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz