I gdy wydaje się, iż na wolnym poletku pisaku nic ciekawego nie może się wydarzyć, na pasie startowym ląduje obiekt. Obiekt jest ubrany w kombinezon i ma do siebie przyczepiony spadochron. Najpierw zbiegają się dzieci, potem kobiety, na koniec odwagi wystarcza i panom. Naprawdę nikt nie wie, skąd tak nagle wylądował.* Mówi, że przyleciał ze Słupska.
Wieczorem puszczamy w powietrze ogromny lampion. Nobel dla konstruktora należy się nie dlatego, że kawał bibuły wznosi się do góry, ogrzany kostką tworzywa nasączonego naftą. Nobel jest za to, że przy rozmiarach lampionu (ponad metr wysokości), do operacji potrzebne są co najmniej dwie osoby. Więc można coś zrobić razem, od czytania instrukcji w języku chińsko-angielskim, po start. I nic nie szkodzi, że nasz lampion w locie przechyla się nagle i ląduje gdzieś nieopodal kanału portowego. Z ulgą oddychamy, że nie spadł na jakiś islandzki jacht, czy na sosny na wydmach.
Jutro próba numer dwa.
*i dlatego przypomniała mi się poznana 20 lat temu na lekcji angielskiego zagadka. Dziękuję Czytelnikom za odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz