piątek, 6 lipca 2012

księga dżungli

Skakanka wraca z obozu, na którym łóżka trzeba było sobie samemu wypleść ze sznurka do snopowiązałki, a do mycia służyła zimna woda. Opalenizna zdrowego dziecka z buszu. Trochę zadrapań, siniaków, strupów i śladów po komarach i ogólny smutek naszej córki, że już po wszystkim.

Historie kradzenia totemów, wiązania zakładników, gonitw i wieczorów przy ognisku - opowiadane mimochodem, bo przecież na pytanie, co robiłaś, zawsze najpierw słychać tradycyjne nic takiego.

Powściągane uczucia nadopiekuńcze, które przetrwały zakaz wykonywania telefonów i burze nocne, wyłażą ze mnie na koniec dnia, gdy Skakankę namaczam w wannie. Pomysł mycia głowy, oprotestowany, bo przecież kąpałam się w jeziorze, też jakoś w końcu forsuję. I to jest moment macierzyńskiej satysfakcji ze spełnionego obowiązku.

Choć przecież świadomość, że jedynie jakoś próbuję poradzić sobie, wzrasta i stawia w sytuacji zupełnie nowej moje macierzyństwo, nasze rodzicielstwo. Skakanka coraz większa, coraz bardziej oddzielna. Samo-dzielna.

To dobrze, bo można dojrzewać razem z nią do nowych wyzwań.

3 komentarze:

  1. oj tak
    i sztuką większą od wielogodzinnych porodów przeżytych, a teraz wspominanych z uśmiechem, jest pozwolić tym naszym Motylkom skrzydełka rozwijać, próbować samodzielnych lotów, patrzeć na upadki i wyplątywać z pajęczyn... I nie trzymać w kokonie na siłę...
    oj tak

    OdpowiedzUsuń
  2. Werka też wypłukała z włosów mech liście jakieś larwy :):)

    OdpowiedzUsuń