wtorek, 18 stycznia 2011

aviator

W nocy na naszą dzielnicę spada samolot. Nie żadna awionetka, ale ogromny boeing. Wiem, bo najpierw wyglądam przez okno i słyszę, jak silniki ryczą, a potem cicho się robi i maszyna z pięknymi światełkami zaczyna pikować, w sam raz między wieżę kościoła parafialnego i szereg domów trzypiętrowych okalających nasze podwórko. I wołam: wszyscy na ziemię, i sama kryję się za kanapą, a po chwili nawet sceptycy słyszą taki huk, że szyby dzwonią, chociaż nie wypadają. I wizję zasłania brunatny pył. To w tym momencie przypominam sobie, że córkę ze szkoły należy odebrać tego popołudnia, za punktualnie kwadrans. A przed oknem wyrastają dźwigi, które coś na dół spuszczają, i dopiero po chwili rozumiem, że walizki - co zawisły na gałęziach drzew jeszcze ze dwadzieścia pięter nad nami.

I wtedy budzę się*. Bowiem zasnęłam usypiając Grzybka. Wcześniej czytaliśmy książkę o historii lotnictwa, ale jedynie dział na temat śmigieł. Sprawdzam, czy stoi szkoła. Nigdzie ani śladu samolotu, tylko mgła taka mleczno-pomarańczowa. Z palpitacją rozważam jeszcze raz współrzędne spadania i  jadąc dzisiaj ulicami naszej kwarty, jeszcze raz sobie przypominam.

I jak tu wierzyć w wartość odsypiania zaległości?

*Czytelnik zauważy, że cechą gatunkową bloga jest opisywanie, poza codziennością,jadłospisu i snów.

1 komentarz:

  1. A ja narzekam na obsesyjny sen o czerwonej sukience i o dłoniach... Hm. Już nie będę. Od jutra ;-)

    OdpowiedzUsuń