I gdy boski Andy z izolatki swej wchodzi w ciemnościach egipskich do naszego zupełnie nieegzotycznego salonu wielkości szatni klubu trzeciej ligi, to następuje ten wielce nieprzyjemny moment, kiedy budząc się, nie wiem, jak on ma na imię, więcej, jak ja mam na imię i dlaczego nie leżę w kołysce w domu rodziców, a może nawet w jakiś okolicznościach zgoła prenatalnych. I wtedy od słowa do słowa, jedno przerażenie mija, by ustąpić drugiemu: miałam się uczyć, jak dzieci uśpię, na test. A zasnęłam w najlepsze.
Więc jestem. Na kolanach mam segregator przepastny, z którego wylatują słówka, i mam nadzieję, że zjedzenie na obiad zupy z makaronem w kształcie literek da teraz dobre efekty neurolingwistyczne.
Tylko jak ja spojrzę w oczy Arturowi, studentowi-weteranowi z naszego grona, którzy przy trójce dzieci ma same piątki - nie wiem. Bo trója wisi nade mną jak malowana.
nie zadawaj się z tym kujonem
OdpowiedzUsuńalbo od niego ściągnij...
To inny dział, musi się uczyć, drapacze chmur będzie stawiał.
OdpowiedzUsuńArtur nigdy nie był matką..... Z całą moją do Niego miłością stwierdzam. A ta z pozoru drobna różnica robi różnicę...
OdpowiedzUsuńMoże jednak chodzi o IQ! ;)
OdpowiedzUsuńIQ jest przereklamowane....
OdpowiedzUsuńGłowa do góry, moja średnia ostatnio spadła dramatycznie, więc chyba to ja będę się czerwienił.
OdpowiedzUsuńArturo, a może by tak jakiś wierszyk ku pokrzepieniu serc na sesję?
OdpowiedzUsuń