piątek, 26 kwietnia 2013

Princeton-Plainsboro

To miejsce istnieje naprawdę, powtarzam sobie, przemierzając korytarz oddziału dermatologii szpitala klinicznego, gdy idę dziś do Mamy w odwiedziny. Okna drewniane z czasów po wojnie, otwarte wszędzie, wietrzą poniemiecką kanalizację. Instrukcję obsługi toalet opisano zamaszyście markerem na drzwiach od kabin, jakich nawet na dworcu głównym już nie ma. "Zakaz palenia".

Palenie odbywa się na tarasie na sypiącym się dachu. Poza paleniem - opalanie. Przez okno z korytarza oddziału dla kobiet widać panów, którzy odsłonili torsy i nogi, jak gdyby właśnie wyszli z basenu. Żaden artystyczny performance nie odda skali wykwitów skórnych, ani też Biologia Willego, z którą z Bratem mieliśmy w liceum obowiązkowo do poduszki. O ile te połacie niewyobrażalnie chorej skóry ukazują oczom zupełnie nieznane aspekty ludzkiego cierpienia, to w leniwej atmosferze słońca, tarasu i rozsypującego się szpitala, small talku i socjalizacji narzuconej salami po pięć osób i więcej - nadają się do filmu Barei.

Patrzę na datę w telefonie, jednak jest rok 2013. Potem usiłuję sobie przypomnieć, czy i od kiedy jesteśmy krajem EU. I czy na pewno metropolia. I gdzie jest napisane, że jak człowiek zachoruje, należy dołożyć starań, by warunki zamieniły chorobę w koszmarne upokorzenie.

Mama, która od młodości wciągnęła mnie w oglądanie seriali o charakterze medycznym, opowiada, że w nocy źle spała, bo pod materacem umieszczono deskę. Wyciągnięcie deski jednak zamieniło łóżko w hamak. Mamo, mówię. Masz tu jak w Princeton-Plainsboro.


4 komentarze:

  1. Ojej.. Wyobrażam sobie... Te poniemieckie mury, byłam kiedyś w takim szpitalu...
    Zdrówka mamie życzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. byłam niedawno z wizytą u kuzynki w starej kamienicy przerobionej na mały szpital, klimat dokładnie ten sam...

    OdpowiedzUsuń