Że tradycyjnie nie nadanżam za rzeczywistością i z półki biorę tą samą pierwszą lepszą rzecz co całą zimę, jeszcze do końca nie wiem, o co kaman. Znaczy dzieciom tylko odzież sortuję i wychodzi wagon rzeczy za małych, a maleńka kupeczka rokujących do lata.
Wieczorem jednak zjawiam się w sklepie sieciowym, bo Skakanka mówi, że rano na zastępstwo ma iść na konkurs piosenki i potrzebny strój bardzo galowy, a nie mamy nic. Więc od butów do koszulki, od koszulki do rajtuz i jeszcze coś do biegania na lato. Potem do kasy z kasą. I w zwykłym HMie nagle się okazuje, że wszystkie kobiety obraziły się na swoje szafy, i przyszły, i znalazły, i z naręczami wieszaków uformowały wężyk. I pani kasjerka dzwoni dzwonkiem przeciągle jak strażak z wieży widokowej, że pożar, bo ostatni klient w sznureczku sięga drzwi wejściowych. Jak wtedy, gdy rzucali papier toaletowy i mordkolejki, i wszyscy stali.
Jedna pani w kolejce jest zjawiskowo biała, w białych spodniach i żakiecie, i z wielką białą torebką. Jeszcze w wieku produkcyjnym, wygląda jakby zawodowo wąchała bukiety i wystawiała im ocenę w punktach. Kupuje żółte bluzki, i rozmyślam, z jakim to rozmachem wchodzi w wiosnę.
Widzę się w wielkim lustrze naprzeciw kas. No tak, z całą pewnością nie zauważyłam, że coś się w przyrodzie zmieniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz