sobota, 13 kwietnia 2013

wydobywanie

Nie sądziłam, że doczekam dnia, gdy zobaczę naocznego świadka tego, o czym traktowało jedno z ostatnich tłumaczeń technicznych, nad którym cierpiałam wielce, jak zwykle gdy pod ziemią.

Spędzamy bowiem prawie cały dzień w towarzystwie młodego górnika z rodziny Boskiego, co nas przyjechał prosić na swój ślub.

I tak wydobycie metodą zwałową, i wybieranie ściany odstrzałami, które tłumaczyłam w równe szlaczki angielskich fraz - przekłada się na realne sytuacje odkopywania kolegi, lub tego, co z niego zostało, po zwale. Nie przeżył. Poza tym urywane ręce, strzaskane nogi, ale i jak wiele humoru, gdy koledzy z okazji urodzin spuszczą cię windą kilometr w dół tak szybko (12m/s), że włącza się hamulec bezpieczeństwa i żołądek wylatuje przez gardło. Albo jak jednemu, co pierwszy dzień w robocie był, kazano pompować wodę przy pomocy zwrotnicy od kolejki podziemnej, i cały dzień pompował, aż sztygar na tenże widok wszystkie mięśnie twarzy ściągnął, by powstrzymać śmiech.

Górnik, z którym kawę piję, ma skończone studia. Jego codzienność to temperatura 33 stopni, wilgotność powietrza 98%, zawartość tlenu 19%. Żelazna obręcz do zabezpieczania wyrobiska na przodku waży ponad sto kilogramów.

Ale najbardziej słucham, gdy mówi, jak kilometr chodnikiem pod ziemią niósł żelazne nosze z kolegą, któremu po odstrzale ściany piszczel wyszedł kolanem. Co mi jest, pytał, a oni do niego, nic ci nie jest, powinieneś dostać kopa w rzyć i iść samemu pieszo. Kolano było tak poturbowane, że noga obróciła się w drugą stronę.

Wiedział, że muszą jak najszybciej donieść nosze do szybu. Przez kolejnych kilka dni nie miał czucia w jednej dłoni. A ja pomyślałam, to się nazywa braterstwo. I jak wspaniale by było kogoś na plecach spod ziemi wynieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz