Dziś głównie odsniezam auto. Te same trasy po dzielnicy pokonuję kilkanaście razy, poczawszy od rana, gdy dobra wiadomość jest taka, że nie spóźniamy się po raz pierwszy do przedszkola, a zła taka, że Grzybka dowozimy bez kapci i trzeba się wrócić. Potem lekcje tu i tam, i zupełnie się czuję jak doktor Wilczur lub tez siłaczka, która wozi śliskimi ulicami oświaty kaganek, tankuje, parkuje, wysiada, wsiada, odśnieza, skrobie, wkłada czapkę, zdejmuje, wkłada, nos do lusterka tylnego pudruje, rękawiczek szuka po kieszeni, upuszcza kluczyki w śnieg - z autem złączona jakby pępowiną, relacją, którą Amerykanie zwą love-hate relationship własnie. I zaraz znów tą samą trasą, odbieranie z przedszkola, ubieranie kombinezonów, butów, szalików i czapek, wpinanie w pasy i wypinanie, w śniegu brnięcie. A potem wszystko to samo od nowa. I wieczorem jeszcze z Grzybkiem przez okno patrzę na samochody pod sniezną pierzynką, i gdy mówimy im dobranoc, oddycham z ulgą, ze nigdzie nie trzeba juz jechać.
Boski Andy przysyła mi to, i dzień staje się znacznie weselszy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz