poniedziałek, 22 lutego 2010

hatifnaty

Będzie długo i nudno, uprzedzam, i w temacie drzwi. Ale zacznę od anegdoty.

Z moją punktualnością jest tak, jak ze szczeroscią u Zośki Kłamczuchy (kto słucha bajek grajek z dziećmi, kojarzy tę bohaterkę). Zośka śpiewa, że kłamie non stop, chyba, że się pomyli. To ja mogłabym tak o mojej punktualnosci: jedynie jakaś pomyłka może sprawić, ze się nie spóźnię. I tak wczoraj spóźniona leciałam do koscioła w samym sercu miasta, a na twarz mi leciały ogromne, mokre płatki sniegu. Po uchyleniu drzwi świątynii okazało się wszakze, że jest nas w sumie cztery osoby, a msza się zacznie dopiero za minut dwadzieścia pięć, gdyż wypada w połówce godziny, nie zaś o całej, jak byłam myślałam. Zasiadłam więc w ławce, w miejscu, gdzie przy normalnym trybie mojego spóźnialstwa nie miałabym szans siedzieć, i czekałam na rozwój wypadków. Znaleźć się w posiadaniu dwudziestu pięciu minut absolutnej ciszy oraz niemożnosci działania w sensie konkretno-produktywnym jest szokiem dla systemu. Przez moment jeszcze rozważałam możliwość wyjścia i odbycia zaległych rozmów telefonicznych, ale mokre płatki śniegu i ciemność mnie do tego zniechęciły. Pozostała więc cisza, w której wywiązała się rozmowa ze Stwórcą, stanowiąca przegląd wydarzeń autobiograficznych, których kościół w sercu miasta był świadkiem i wyszły całkiem pokaźne kamienie milowe.

Ale ja nie o tym. Na dwadzieścia minut przed można zaobserwować również strukturę zajmowania miejsc w ławkach. Zasadniczo najpierw zajmowane są ławki puste. Więc środkiem przemykająpojedyncze samotności i mokre od śniegu zasiadają samotnie. Potem zapełniają się brzegi. To młodzi ludzie, msza dla nich, więc spodziewam się interakcji, ale nie, są tylko pielgrzymki pojedynczości. Próbuję nawiązać kontakt wzrokowy z tymi, co siedli po prawicy mojej i lewicy, ale się nie da.
Więc kościół, gotycki, jasny, ascetyczny, na pewno najładniejszy w miescie - zapełnia się społecznością hatifnatów, Leibnitzowskich monad bez okien i drzwi, gdzie zaden byt nie tylko nie jest w stanie zrozumieć, jak to jest być kimś innym, ale i w prosty sposób nie potrafi przełamać tej obcości w jednej kościelnej ławce. Smutek przenika mnie nie do opisania, więc nie opisuję. Ale nadal w głowie mi się nie miesci, ze taki nasz los: ze jestestwo swoje, jak przycięzki bagaz, trzeba nosić ze sobą samemu. I nie definiuje nas, co myślimy, czujemy czy przezywamy, ale jedynie wola. Wola, bo od woli zalezą decyzje, co i komu z siebie powierzymy, pod warunkiem, ze znajdzie się chętny do przyjęcia.
A dziś rano czytam u Pascala Merciera (Nocny Pociąg do Lizbony) to. Gdy opisuje wspólne stanie z kimś obcym przed wystawą sklepową i przyglądanie się swoim odbiciom w szybie:

Is it an evil, this strangeness and distance? Would a painter have to portray us with outstretched arms, desperate in the vain attempt to reach each other? Or should a picture show us in a pose expressing relief that there is this double barrier that is also a protective wall? Should we be grateful for the protection that guards us from the strangeness of one another? And for the freedom it makes possible? How would it be if we confronted each other unprotected by the double refraction represeented by the interpreted body? If, because nothing separating and adulterating stood between us, we tumbled into each other?

Bo nie przyszło mi do głowy pomyśleć, że pojedynczość chroni naszą kruchość. Frailty, vulnerability - lepiej brzmi po angielsku. Bo nie tylko umiemy się sobą nawzajem opiekować; mamy również ogromny potencjał niszczenia i zadawania bólu. Więc pojedynczo, chrońmy się nadal, jak hatifnaty - czekając na burzę. Jakiś wspólny event, znaczy.

7 komentarzy:

  1. W kontekście wspólnej uczty eucharystycznej jest to bardziej bolesne niż przed sklepem lub w windzie. Znak pokoju trochę przełamuje naszą pojedyńczość, która jednak powraca do nas za drzwiami kościoła, jakby nic się nie stało.

    OdpowiedzUsuń
  2. No, też myślałam o znaku pokoju, ale w sumie to zaskakujące - zobaczyć twarz człowieka, obok którego stało się czterdziesci minut, którego głos słyszało się w recytacji i śpiewie, dopiero jakby last minute. Jak już się zdążyło go sobie wyobrazić w zarysie.

    OdpowiedzUsuń
  3. O, jak mi odpowiada Twoje odwołanie do hatifnatów! Ale chyba nie byli monadami bez drzwi. Fakt, były głuche, nie czuły zapachów, ale miały poczucie wspólnoty, na tyle silne by się zebrać i czerpać energię, jednak na tyle szanujące autonomię, by przez większość roku nie siedzieć na głowie jeden drugiemu. I miały wspólny cel, ale to nie znaczy, że dążyły do niego wszystkie, jak stado baranów. Porozumiewały się impulsami elektrycznymi. U nas komunikacja jest nie tylko werbalna czy sieciowo-blogowa ;-) duchowa też. Hatifnaty miały wspólnotę, miały swoje drzwi percepcji. Używane chyba zgodnie z ich hatifnatową naturą.
    Zgadzam się z Wami, że jest to bardzo bolesne i bardzo smutne, że na Eucharystii jest zbiór jednostek, nie wspólnota, i większość z nich na „znak pokoju” kiwa głową, udając że nie widzi wyciągniętej ręki. Jesteśmy otoczeni bańkami ze szkła, zimnymi, przezroczystymi, ale twardymi. Może i one chronią przed zranieniem, ale i pozbawiają czegoś istotnego. Tak sobie myślę, czy ta anonimowość, osobność, każdy sam ze „swoim” Bogiem na misterium, które w zamyśle Chrystusa miało być apogeum wspólnoty, czy to nie jest jednym z powodów odpływu do mniejszych, odłączonych zborów, bo tam jest wspólnota, a przynajmniej jej odczucie – na poziomie elektrycznym.
    Ja dla odmiany się spóźniłam wczoraj do kościoła…
    I cieszę się, że nie do końca siedzę w szklanej bańce. Dziękuję.
    A. McB.

    OdpowiedzUsuń
  4. Alu McB., spodziewałam się, ze wstawisz się za hatifnatami, bo one przecież czytały w myślach, czy jakoś tak.

    Ale ja mam taką obawę, ze z tą osobnością i pojedynczością to może już taka nasza naturalna ludzka właściwość. To można jakby znieczulać, kładki przerzucać, ale tak w ogóle - nie do pokonania. Dlatego Huxley mi się u Ciebie spodobał ze swoim umiarkowanym optymizmem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Myślę, że u H. to realizm :-) Nie chodzi wszak o zlanie się światów odrębnych, o zespolenie, tylko o komunikację z maksymalnym stopniem "interferencji". Jak nie będziemy odrębni, to nie będziemy podmiotami w komunikacji.
    Tylko trzeba się nauczyć, jak z kładki nie spaść. I w dół nie patrzeć.
    A. McB.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ładna definicja podmiotowości, bardzo mi się podoba. Ja Ci muszę Levinasa pożyczyć, on całą filozofię roz-mowy w kontekście podmiotowości Innego ułożył. Widzę, że Ty dobra w te klocki jesteś, Alu! Chapeaux bas. W międzyczasie, wpsierajmy się na kładce.

    OdpowiedzUsuń
  7. Się czerwienię.
    Nie wiem, czy dobra, ale jak człowieka studia do przebrnięcia przez Habermasa zmusiły, to nawet jak poprzestał na 1 tomie, bo wymiękł, to coś tam mu po neuronach skacze w temacie...
    Służę ramieniem. I nie powiem, skorzystam z wzajemności :-)
    A wszystko przez Jima Morrisona :-D
    A.

    OdpowiedzUsuń