A teraz mozna juz tylko powspominać ten achromatyczny pejzaz, a przeciez wcale nie smutny: wzniesienia i doliny tylko white, niebo obwisłe w formie mgły - jasny taki grey i szczotki nagich drzew, powiedzmy ze black, ale jak przez jakiś filtr, dajmy na to z torby foliowej, w której otwór na obiektyw wycięto nie tam, gdzie trzeba.
Gdy my szusujemy na sankach po drodze, która jest juz tylko sciezką dla pieszych z racji zaśniezenia, w dół w stronę klasztoru schodzi babinka z kosturem i zagaduje, fajnie dzisiaj, taki trochę mrozik. A ja przypominam sobie, jak przed wyjsciem piłam kawę i biegałam schodami w górę i schodami w dół, w ramach zewnętrznego rozrusznika serca i woli, by nabrać ochoty do wystawienia nosa na śnieg i minus sześć.
El Macho rozwija sankami na tej samej ściezce zawrotne prędkości, zwieńczone kaskaderskim trikiem z turlaniem się w dół. Matti (potomek D. i M.) zabiera Skakankę na slalom gigant, kóry kończy się fioletem na bordzie, policzku i czole mojej córki, zmartwionej uszczerbkiem na urodzie w kontekscie jutrzejszej wizyty w przedszkolu (nedaleko pada...).
A potem wsiadamy w nasz krązownik w godzinę i pół przenosi nas z powrotem do miasta, gdzie nasz dom, co bywało przeciez widać, słychać i czuć. Mimo ze kolorów mamy ile wlezie, achromatycznego pejzazu brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz