Zaczął się październik. Rozpoznaję po tym, że ludzie zaczynają się spotykać po domach, często w towarzystwie egzotycznych kulinariów, które w jakiś sposób przywodzą na myśl cieplejsze rejony świata. Co ciekawe, nie wymyślono kuchni islandzkiej czy norweskiej, czy - idąc dalej na północ - eskimoskiej. Znaczy, nie wątpię w to, że w ogóle taka istnieje, natomiast na pewno się nie upowszechniła.
Więc dziś gościnnie zatrzymujemy się u rodziny Autora zdjęć, który - wcieliwszy się w rolę pizzera (wybaczcie, ale uwielbiam to słowo, od kiedy otrzymało złotą czcionkę teleexpresu jakąś dekadę temu) - podejmuje nas najcieńszym ciastem, jakie w życiu widziałam, a tym bardziej jadłam. I październik jest i w salonie: na płótnie formatu całej ściany właśnie trwa pieczenie ziemniaków w popiele czy ogniu raczej, bo na twarzach zebranych takie ciepłe refleksy. Magda objaśnia historię obrazu i widać, można w rodzinie mieć pradziadka malarza, niekoniecznie pokojowego, ale zwyczajnie z zawodu artystę. Najmłodsze pokolenie zajmuje się rysunkiem z perspektywą, konstrukcjami i układaniem fabuł z ilustracjami (bracia w wieku szkolno-przedszkolnym) oraz owocami sezonowymi (jabłka, winogrona - siostra). W fazie kulminacyjnej nasze dzieci odbywają wyścigi fortepianów zbudowanych z poduszek od kanapy, z efektami specjalnymi w postaci ogromnych karamboli. Coś do taktu etiudy rewolucyjnej.
I siedząc tam w kuchni przy stole, gdy zmrok powoli zagląda w przestronne okna, zaczynam rozumieć, że można żyć z mniejszą być może ilością pośpiechu, a na pewno z większą ilością namysłu.
Odpoczywamy.
przesadziłaś nieco (zwłaszcza z tytułem) ale rozumiemy, że intencją było pokrzepienie serc
OdpowiedzUsuńskojarzenie nasunęło się błyskawicznie:)
OdpowiedzUsuń