Sobotni wieczór rezerwujemy na Slumdoga, ale ociągam się. Po kwadransie trwania filmu mówię do boskiego Andy'ego, wiedziałam, czego się spodziewać, czytaliśmy przeciez Miasto Radości Lapriera, w tej ksiązce nie ma nic na temat ślicznych kobiet w sari, czterech zielonych słoni z kokardkami na ogonach czy duchowości Bollywoodu - jedynie slumsy, korupcja, handel narządami, śmierć - i znowu slumsy. Mówię, jak ja będę mogła zasnąć wygodnie w moim łózku na srodku przechodniego salonu, z głową między suszarką na pranie a fotelem, wiedząc, ze na świecie tak jest. Jak na złość ze Skakankątego wieczora zaczynamy czytać "Małą księzniczkę" i robię jej wykład z całej historii kolonialzimu (a czemu tam jest bieda? a bogaci nie mogą się podzielić jedzeniem z biednymi? no tak, jak walczą, to nie mają kiedy uprawiać pola).
A jednak mimo wszystko, pozostaję na koniec z uczuciem radości. Jest w bajkowości tego brutalnego przeciez filmu coś, co podnosi na duchu. To w końcu historia przetrwania; przypomina mi się Frank McCourt, który opisuje swój slums naprzewciwko szaletu w Angela's Ashes. Wspominamy Hindusów z call centre w Bangalore, którzy jedli kiedyś u nas w domu kolację. Wiecie, ze niektórzy z nich od tamtego czasu podają nam do Polski upominki, Skakance nawet sukienkę obszywaną perełkami? Wtedy, przy stole w naszym przechodnim salonie, takze duzo się śmiali. Co oni mają, czego my nie mamy, choć według ich standardów mamy tak wiele?
Hm, może to kwestia duchowości jednak - poczucia bezpieczeństwa, które nie płynie z zewnątrz? Poza tym większość z nich, tych ludzi z innego świata, spoza naszego białoskórego, zachodniego, wąskiego pola widzenia, po prostu nie wie, jak to jest MIEĆ (tak, jak miewamy my) - a skoro nie wie, nie zafiksowuje się na tym? Jeśli się nie wie, jak jest MIEĆ, może można bardziej po prostu BYĆ? Dla mnie ten film, poza innymi wątkami, to dobry impuls do eksperymentu myślowego: BEZ CZEGO mogę przeżyć? Smutne zas było dla mnie to, że chłopaka "ratuje" element zachodniej kultury, która jesteśmy przesiąknięci do szpiku kości, ale to przecież nie znaczy, ze jest uniwersalna. Oni tez maja swoich bohaterów, swoje postaci-archetypy, dlaczego ratuje więc na ratunek przychodzą muszkieterowie? Przecież nie tylko dlatego, ze pytanie o Czandraguptę czy Mahendrę byłoby dla nich banalne.
OdpowiedzUsuńJa nie wiem, czy go "ratuje", raczej prezentuje fakt: kultura hinduska cały czas jest bombardowana "zachodem" i ten "zachód" jakoś uosabia sen o sytości, Arkadii i lepszym życiu. A przeciez i ten "zachód" ze swoimi teleturniejami jest w tym filmie, bądź co bądź, obśmiany. Gdyby tam wstawili Siddhartę i Gilgamesza, film pozostałby hermetyczny. Mnie uderzyło to, ze mozna nie miec pojęcia, jak się nazywali muszkieterowie. Przeciez to niemal biblia białego Europejczyka, podstawowy kanon wiedzy o świecie.
OdpowiedzUsuńWięc staję w obronie filmu w całości, nie zmieniłabym w nim nic. Mam kilka takich.
Chwała Bogu, można nie wiedzieć, jak się nazywali. Może nie w Europie, bo jednak własne korzenie dobrze znać :-) Ale mnie nieco uwiera fakt, że Inny Świat (bez numerka, bo bywa to krzywdzące), próbuje "doskoczyć" do tzw. Zachodu. Może film byłby hermetyczny, a może otworzyłby oczka hermetycznego i zapatrzonego w swój domniemany uniwersalizm kulturowy Zachodu.
OdpowiedzUsuńDo filmu nie mam zastrzeżeń, to było na tzw. kanwie, nie mylić z kawą, aczkolwiek temat jest inspirujący i do kawy pasuje :-) So, see U in reality :-) I hope.