A potem znowu sprawy nabierają tempa. W południe kupuję kask narciarski, mając pojęcie o nartach takie, jak o rachunku prawdopodobieństwa. Znaczy mgliste. Oparte na zdjęciach błękitnego nieba i białego śniegu w jakiś niewymownie ekskluzywnych górach, gdzie jeżdżą jedynie właściciele opalenizny, lśniącego uśmiechu bez ubytków oraz markowej odzieży sportowej.
Kask, o który moje dzieci kłócą się, zanim jeszcze wysupłuję grosiki, potrzebny na kurs łyżwiarski, dla Skakanki. Potem stoję na balkonie nad lodowiskiem i patrzę, jak moje dziecko, które w moim towarzystwie na czworakach pełzało przy bandzie, jeździ. Na jednej nodze, na dwóch i w kucki. I myślę, jaka ja jestem stara, za stara, by stać się na powrót dzieckiem i nie bać się nauki rzeczy nowych. Bo mnie ten lód przeraża. Bo teraz intelekt racjonalnie cenzuruje wszelką spontaniczność, by zrobić ze mnie człowieka kompletnie rozsądnego i przewidywalnego (dorosłego?).
Na wieczór zaś niespodzianka. Jedni goście, co mieli przyjść, nie zjawiają się, za to przychodzą inni. To Mero w drodze do dalekich Indii i cieszymy się, że pakując mace i konserwy tyrolskie znajduje czas na social life. Więc ilość niespodzianek i przygód przerasta oczekiwania, i jeszcze na wieczór przychodzi list od Brata Bliźniaka. Jak cudownie być w kontakcie z innymi przedstawicielami gatunku - człowiek czasami wychodzi z wprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz