Zupełnie niespodziewanie jesteśmy w drodze w góry. Na skutek doznanego szoku jak zwykle popadam w popłoch i tradycyjnie w owym stanie umysłu sprzątam oraz piekę ciasto. Nie wiem, skąd akurat ten schemat, nie przypominam sobie w rodzinie żadnego cukiernika ani sprzątaczki, a jednak.
Za miastem w czerń wpadamy kompletną, przecinaną białymi kreskami, jedziemy bowiem pod śnieg. Pamiętam, że w filmach science fiction takie kreski, w które nagle wlatywał statek kosmiczny, oznaczały wejście w trzecią czy piątą prędkość kosmiczną. Wskaźnik pokazuje jednak sto kilometrów na godzinę, więc to raczej nadal ziemia.
Perspektywa podróży w ten szary dzień wzbudza w nas niekłamany entuzjazm. Składamy się do rozmiarów przenośnej rodziny, ciasto na klatce schodowej upada na posadzkę do góry nogami, ale jeszcze dzielnie trzymam w doniczkę ze storczykiem. Nie, żebyśmy bez kwiatów żyć nie mogli; to dla gospodarzy, którzy zaprosili nas do siebie. Czy tez my wprosiliśmy się do nich – pamięć mnie zwodzi.
Teraz zaś skupię się na wyglądaniu gór, żebyśmy w tych ciemnościach jakiejś nie przegapili.
A ja w szkole zdobywałam szczyty profesjonalizmu. Chętnie zamienię się na prawdziwe szczyty. Ciągnie mnie w góry i zmarszczki mi się robią bo Wam zazdroszczę....
OdpowiedzUsuńAle wiosna idzie, czuję to, bo mi się dziura na palcu w ciepłych rajstopach zrobiła!
OdpowiedzUsuń