W filharmonii od dwudziestu lat i od miesiąca nic się nie zmieniło; w trzecim rzędzie siedząc, widzę wyraźnie, jak odchodzi parkiet czy też laminat - trudno powiedzieć, w jakim materiale doby PRL porobiły się te zadziory. Kontakty w ścianie krzywe jak u mnie w bloku. Znać, że po prostu ten sam pracodawca czuwał: sekretarz Komitetu Centralnego w imieniu narodu.
Z bliska jednakże nie tylko widać postępujący upadek, a nawet słychać, jak brzęczy struna któregoś klawisza oktawy raz czy dwukreślnej. Z bliska też blisko do pianisty, Mirosława Kultysheva, w połowie Rosjanina, a w połowie Hindusa, w dodatku finalisty ostatniego Konkursu Chopinowskiego, który zawładnął blogiem na dobry miesiąc do tego stopnia, że część Czytelników wypatrywała rychłego końca (konkursu, rzecz jasna).I gdy Kultyshev z taką swobodą opowiada na klawiaturze, widzę na przemian absolwenta Konserwatorium i chłopca, który godzinami ćwiczy do akompaniamentu odgłosów zabawy dzieci na petersburskim podwórku i jako dziesięciolatek, zamiast stać na bramce, występuje z orkiestrą jako solista. I tych nieskrępowanych godzin przy fortepianie, przedzialanych kanapką i łykiem herbaty, mu zazdroszczę tak, jak tylko jeden człowiek może zazdrościć czegoś drugiemu.
Gra Chopina. Nie wiem, czemu taka siła rażenia, skąd wrażenie, że z ciążeniem ku tej muzyce przyszłam na świat - instykt ten bowiem nie ma w sobie nic intelektualnego. I nadal jeszcze gra mi sonata h-moll, w której finale kulminuje cały wieczór. Ze smutkiem widzę, że zdeklasowała swoją siostrę, sonatę b-moll wraz z jej scherzem, molto vivace. Ale ze smutkiem nieznacznym, bo wiem, że zdeklasowała na dziś tylko i może jeszcze jutro. Pojutrze może bardziej potoczy się w rytm ballady g-moll, albo walca minutowego. Bez znaczenia, Chopina nie zabraknie mi nigdy. I w tym zakresie, niech pani z ZUS wybaczy, jestem jak Bill Gates i wszyscy najbogatszi świata razem wzięci.
Choć w zasadzie powinnam skończyć dwa akapity wcześniej, bo każda moja próba nazwania muzyki w sobie ma coś z absolutnie prosektoryjnej nonszalancji, a tego tu nie chcemy. Zatem ucichnę, nim słowa muzykę zagłuszą i wszystko do reszty zbanalizują.
A kiedy napadł mnie plakat na jakiś drzwiach w ubiegłym tygodniu (bo ja przeciez nie czytam plakatów) pomyslałam sobie, że kto jak kto, ale Ty bedziesz tam na bank...
OdpowiedzUsuń:-)
No widzisz, jak mogłam Cię zawieść!
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńA ja dziś idę na Marcina Koziaka. Koncert Liszta.
Zazdroszczę pianina, okropnie.
xbw
szczęśliwie-nieszczęśliwie nie podzielam tych uniesień i zazdrości
OdpowiedzUsuńale opowieści o "tych nieskrępowanych godzinach - ćwiczeń - przy fortepianie", które do mnie dotarły od tych, którym były zaserwowane są raczej mroczne
czyżby trawa zawsze bardziej zielona?
(a w sumie upojnie godzinami ćwiczyć gamy i pasaże można w każdym wieku)
ja dla własnej przyjemności zgadłam i nauczyłam się grać motyw przewodni z bajki Mulan :)
@xbw - to miłego słuchania!
OdpowiedzUsuń@mero - oczywiście, że moja zazdrość jest czysto platoniczna. Prowadząc taki styl życia zmarłabym na suchoty w wieku lat dwuedziestu jeden i nasze dzieci nigdy by się nie poznały. A syn całe dnie mówi o Oliwerze, nawet przygotował dla niego kluski śląskie, które potem niechętnie sam zjadł.
Gratuluję Mulan! Jak się pięknie rozwijamy, niczym pąki na wiosnę.