I niespodzianie wchodzę ze Skakanką na lód. Oglądam przecież z balkonu na lodowisku od kilku dni kurs feryjny dla dzieci. I wszystko rejestruję. Nogi zgięte i pełny spokój. Więc potem duszę na ramię ostrożnie wkładam, żeby mi się nie potłukła razem z siedzeniem, i wchodzimy we trzy – Skakanka, moja dusza i ja. I mówię, dziecko, będę robić to, co ty. I nie łapię się bandy. I krok za krokiem, jadę.
Z niewielką-wielką pomocą przyjaciół, którzy zjawiają się w samą porę, udzielając wsparcia moralnego. I im mniej myślę o twardości lodu, tym bardziej jadę, tym bardziej rozpiera mnie radość ruszania nogami i rękami, zginania ich w stawach i prostowania oraz rozwijania zawrotnej prędkości. Skakanka jeździ tak jak przyszłość polskiego panczenizmu i to jest radość równie nieodparta.
A że wczoraj minął dzień walki z depresją, chcę dodać, że na wszelkie przygnębienie niezależnie od innych praktyk, zawsze dobrze robi ruch – i nie w domu na rowerze treningowym, ale na zewnątrz i w dobrym towarzystwie. Trzeba tylko przełamać grawitację w kierunku fotela, który wydaje się najbezpieczniejszym miejscem na swiecie i podjąć wyzwanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz