piątek, 25 lutego 2011

wyjście po angielsku

To trzeci już dzień bez internetu, jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardzej milcząca, lecz widać można żyć bez powietrza.*

Nie, żeby bez korespondencji towarzyskiej, poczty firmowej czy bez pisania nie dało się żyć. Poza tym jeździmy na łyżwach i chodzimy na seanse i spektakle ze Skakanką, więc czas i tak trudno byłoby znaleźć na refleksję. W ocenie sytuacji waham się pomiędzy "urlopem" par excellence, gdy nie ma mnie dla nikogo, a kamieniem nagrobnym, który z hukiem spada na biznes i znajomości. Bo to trochę taka śmierć: obudzić się rano i odkryć nagle, że w świecie pełnym cyfrowych rozwiązań tak niewiele jest ludzi, z którymi można się beztrsoko spotkać w ciągu feryjnego dnia.

A przecież organizujemy modliszki (lub babski wieczór, jak kto woli) wieczorem w ładnej restauracji. I wtedy niestety okazuje się, że godzinami rozmawiamy o obcych ludziach, których może trochę z nazwiska albo wcale. I nad szklanką latte czuję wyraźnie, jak robię się taka przezroczysta, że pozostała już tylko nabyta na przecenie apaszka. Więzi międzyludzkie powoli przechodzą do lamusa, a ja - razem z nimi. Moja ręka jeszcze pisze, to dowód obecności, ale poza papierem blogspotu, chyba ani w panoramie firm, ani w książce telefonicznej już mnie nie znajdziecie.  Za mało dbałam, gdzieś się zawieruszyłam. Dane wyblakły, zapisane widać atramentem - co z tego, że dość sympatycznym.

*Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz