środa, 9 marca 2011

adaptacja

Dotychczas byłam zdania, za Karen Blixen, że nie ma takiej ilości cierpienia, której nie można byłoby zamienić na pisanie. Z takiej perspektywy rzec by można, życie jest niewyczerpaną kopalnią tematów, bo wszelkie sprawy pod słońcem są łatwe do opisania, nawet jeśli trudne do przeżycia. Wczorajsze jednak job interview udowodniło, że zdarzają się okoliczności, którym i pisanie nie pomoże.

Jasne, że trzeba było się lepiej przyjrzeć profilowi przedsiębiorstwa. A jednak wyposażona w swoją beztroskę (w końcu nie mam nic do stracenia), poszłam na rozmowę. Nie dodam splotu wydarzeń, rodem z "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", które sprawiły, że spóźniam się mimo godzinnego zapasu czasu. Ale już od podania ręki, zapewne nie w tę stronę co biznes protokół karze, widzę, że do okoliczności pasuję jak pięść do nosa. I przekonuję się, że miałam jednak coś do stracenia: samoocenę, którą wyniosłam na temblaku na skutek wszechstronnej kompromitacji.

Ale nie tylko to. Utraty płynności finansowej nie musiał przewidywać prorok: ilość odwołanych godzin mówiła sama za siebie. Co będzie? W swojej bzines-naiwności liczę na nadprzyrodzoną interwencję i rozwiązania typu last minute.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz