wtorek, 29 marca 2011

z pamiętnika wędrownego nauczyciela

Gdy po ciemku pakuję torbę z pomocami dydaktycznymi do auta, przypominają mi się dawne czasy pracy niemal za miastem i wszędzie, gdzie wezwano mnie na lekcje, jak karetkę pogotowia do chorego. Więc jednak dokonuję jakiś wyborów, to też przympominam sobie, nie jestem patykiem, który wrzucony do strumienia, płynie z nurtem, zadowolony z własnej bezwładności.

Więc ocaliłam popołudnia i wieczory od życia zawodowego. Wczoraj, gdy przemierzam miasto w poszukiwaniu szkoły na jego drugim końcu, odbywam zastępstwo do późnych godzin i Skakanka nie idzie na basen. Okrutne to jakieś z drugiej strony, wybierać między córką a sobą, jak z jakiejś kiepskiej opery mydlanej, z jednowymiarowymi postaciami. Boję się, czy nie zaczniemy mówić po hiszpańsku czy portugalsku, żeby tasiemiec w stylu Natalii Oreiro unaocznił się jeszcze bardziej.

A teraz pora wysuszyć włosy i zaparzyć kawę, czekam bowiem na uczniów, którzy już bardzo wkrótce przybędą do home office. Żeby tylko nie zobaczyli tych sześciu godzin snu pod oczami.

2 komentarze:

  1. Że niby taki luksus? Aż 6 godzin?! ;-D. O, hiszpański jest przepiękny, portugalski szeleści zmysłowo.... To czysta poezja! Nie wiem kto zacz ta Natalia (ale skojarzyła mi się z moją fryzjerką...).

    OdpowiedzUsuń
  2. 6 to za mało, żeby nie było worków i zaników pamięci.
    Kochana, włącz sobie "Zbuntowanego Anioła": wszystko stanie się jasne, a zmysłowy szelest czmychnie gdzie pieprz rośnie:)

    OdpowiedzUsuń