Choć możliwe, że pisanie to tylko eskapizm i nieporadne przecież radzenie sobie choćby z jednym dniem wyrwanym z kalendarza.
Na BBC live zdjęcia pokazują, jak na osadę podobną do Sendai (w gruzach trudno rozróżnić, nawet gdyby geografię miejsca znał koś doskonale) pada śnieg. I ja, tchórz absolutny i dezerter, przerażona ilekroć choćby wyobrażam sobie zimno (nie mówiąc o odczuwaniu, choćby peryferyjnym, przez uszy, nos czy palce), siedzę teraz i patrzę, bo co innego pozostało, i łzy spływają mi pod golf bezszwowy gatta, z promocji.
A potem, gdy myślę, że chociaż u mnie od paru już dni mała stabilizacja szkoły, przedszkola i mojej roli angielskiej guwernantki dla panien z dobrych domów, fizjoterapeutka Grzybka wręcza mi na pięciu kartkach A4 kolejną z wielu quasi-diagnoz opisowych, z listą things-to-do. I jak zrobić z mojego małego Baryshnikova - Arnolda Schwarzenegera. I niby czytam, a nic nie dociera i wszystko gdzieś obok mnie, jakby na wyspie Honsiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz