Nie pomyślałam o tym nigdy, że Marilyn Monroe poświęci cały akapit swojego testamentu losowi własnej garderoby, i gdyby nie dziś zajęcia poranne z tłumaczenia przysięgłego, i tekst przyniesiony przez profesora, nadal nie miałabym pojęcia, że ustanowiła dożywotnią rentę matce z funduszu powierniczego.
I oczywiście, że mi się udziela zamyślenie, co ja mówię, przejęcie losem kobiet kruchych i bezsilnych, co pod seksapilem kryją nieopierzone brzydkie kaczątka, mylące odrobinę ciepła z miłością, płacące na koniec za błędy wszystkich.
A wkrótce potem wchodzę do kościoła parafialnego, gdzie trumna innej kobiety, i myślę tylko jedno, cóż, jeśli nie niebo, może zakończyć historię pozbawioną puenty, całe rozdziały przeciwności, porzucenia i utraty. Z epilogiem w postaci kilku zeszytów wspomnień.
I nie wiem, od czego przy tej trumnie zacząć, siedzę tylko i czuję, słowa odleciały jak ostrożne wróble. I gdyby chociaż móc jakiś gest wykonać, jakieś padnięcie w ramiona tym, co zostali i w żałobie, byłoby pewnie to jakimś wyjściem. Ale dzieje nas łączą tak dawne, że poprzez uniform pełnionych obecnie funkcji i objętych stanowisk trudno się ściskać. Podaję rękę, patrzę w oczy, czy zostały te same, mimo że dorosłość zmieniła nas nie do poznania, i zdumiewam się, jak bezbronnie wygląda człowiek, gdy odchodzi matka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz