sobota, 5 marca 2011

nie przy jedzeniu

Gdybym jednak była optymistką, do tego zupelnie zdrową (znaczy, gdyby glut nie zaklejał mi całej zawartości czaszki, jak w chwili obecnej mniemam), napisałabym pewnie, że każda impreza uświadamia mi, jak cudowne jest rozwijanie się z każdym rokiem, pod każdym względem. Kilka zmarszczek, trochę fałdek więcej, za to mniej włosów, a do tego bawimy się coraz lepiej. I okazji do świętowania przybywa.

Nadworny przedsiębiorca ojciec B., dla przykładu, zwolnił wreszcie pracownika, z którym, jak z kamieniem u szyi trwał latami. Opalona prawie zdała egzamin na miedzynarodowego specjalistę. Niektórym z nas powiększy się rodzina, wbrew 23 procentowemu vatowi na posiadanie dzieci w tych nieprzychylnych czasach. Ktoś przeczytał książkę, ktoś inny obejrzał film, a jeszcze ktoś inny film spiratował i miał dylemat: oglądać czy nie? Ktoś dostał podwyżkę, kto inny obniżkę; ktoś zjachał ze Spitzbergenu na nartach, a inny nie sadzi cebul na łyżwach (tak, ja!).

Choć absolutnie największym wyczynem było to, że się na te tłustoczwartkowe  obchody w ogóle, z nieocenioną pomocą boskiego, dowlokłam. Dziś bowiem śmierć w oczach, na zajeciach w szkole nikt nie chciał obok mnie siedzieć, wysmarkalam bowiem z zatok rurociąg "Przyjaźń".

2 komentarze:

  1. Łączę się w bólu. U mnie brak strun głosowych. Powinnyśmy mieć coś w rodzaju "czerwonego namiotu" w którym w czasach mocno zamierzchłych i swieżo postmatriarchalnych kobiety spędzały kilka dni w miesiącu. Miałybyśmy takie miejsce, gdzie uciekałybyśmy chorować, smarkać, schodzić na suchoty i chrypieć nikomu nie wadząc, a przy okazji doładowując bateryjki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może w ikei takie namioty mają, mieściłyby się w pokoju.

    OdpowiedzUsuń