Trzeba by było bowiem upaść na głowę, żeby w imię dalszego ciągu niekończącej się historii pakowania zrezygnować z proszonego ogniska. I nie zobaczyć Rodziny da Vinci boso w ogrodzie wieczorową porą, przeżywającej te drobne radości życia, które my miewamy przez kilka dni w roku, na wsi: hamak ze strychu świeżo zdjęty, już pełen dzieci, ognisko, które ma swoją architekturę (bo w rodzinie da Vinci wiele spraw, normalnie mijanych w biegu codzienności, po prostu ma jakąś alternatywną formę i kształt), spacer po ciemku ze starą lampą naftową.
I placek jagodowy, M. mówi, że "sezonowy", o niebiańskim smaku lata. Nie, żebym chciała używać wyświechtanych epitetów rodem z reklamy Krafts Food - ale jagody z tym czymś, co smakowało jak piaskowa babka na maśle, zapadły mi w pamięć jako doświadczenie nie z tej ziemi.
I tak rozmyślam, jak wsysa nas miasto, jak wysysa z nas soki konieczność obiektywna i ta, która zachodzi w nas nie wiadomo skąd, i pcha do bycia śmiertelnie zajętym, że widzenia są w reglamentacji i o zmierzchu. Ale są. Pozostajemy wdzięczni.
Mam pół zamrażalnika jagód - potraktowałam je po miejsku miast przetwory czynić i jagodowe pyszności wypiekać:)
OdpowiedzUsuńNo i co zmierzasz z nimi?
OdpowiedzUsuńnaleśniki z serem i jagodami i śmietaną co piątek przez dwa miesiące:)
OdpowiedzUsuń