sobota, 16 lipca 2011

u Pana Boga za piecem

Nie wiem, jak to możliwe, ale nie rozpoznaję drogi. Te trzysta z hakiem kilometrów od Wrocławia, gdzie upływały szczęśliwie, lato za latem, wakacje na mojej wsi. Wyruszamy więc wczoraj po południu ze wsi Boskiego Andy'ego, jak zwykle za późno, by dojechać odpowiednio wcześnie, na moją wieś, na Pomorze.

Nie do wiary więc, że zapomniałam, jak tam dojechać. Lista Przebojów Trójki wybrzmiała pierwszym miejscem, a my w gęstniejących ciemnościach kluczymy po drogach krajowych, znaczonych na mapie ledwo widoczną kreską. I dzwonimy, i wiemy, że wszyscy już czekają kilkanaście kilometrów dalej, i nie możemy się odnaleźć.

I potem w końcu wjeżdżamy na ten szlak, co trzeba, na trasę, którą Popiełuszkę wieźli w bagażniku - pamiętam jak Ciocia Józia mówiła z przejęciem - i jak mam wytłumaczyć Boskiemu Andy'emu, co czuję, widząc te porozrzucane domki otoczone wielkimi połaciami pól, te wyspy, te państwa-miasta gospodarstw, z tym jednym jedynym, gdzie przygoda, przyjaźń, chleb ze smażonym serem i śmiech splatały się w jedną opowieść? O paczce kuzynostwa zawieszonej na drzewach z papierówkami? Jak mam mówić o sprowadzaniu krów z pastwiska, o zbieraniu żab do skarpet z braku lepszego pojemnika, o kąpieli w odzieży całej w ciepłych wysłodkach? O spaniu pokotem w stodole, albo we własnoręcznie wykonanym szałasie? O trasach rowerowych, jakie się nie śniły Waszym filozofom?

Nawet teraz, gdy piszę, wiem, że ani heksametrem, ani wierszem białym, liche moje pióro z tematem sobie nie poradzi, i Czytelnik zostanie z tą listą pytań retorycznych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz