Ale. Tej najtrudniejszej w tej chwili rozmowy, ze sobą o (nie)pisaniu, nie odbywam przecież. Kiedyś morze działało piorunująco: bezkres podążał w słowa, historie, epizody. Teraz cisza. Nic ponad radość pełnego zanurzenia przy słońcu grzejącym od góry. Podobnie z piaskiem. Jeden raz tylko w czasie tych wczasów twarzą do piasku leżę, spoglądając kątem oka na Grzybka, który lubi się gubić, więc trzeba uważać. I w towarzystwie tych ziarenek piasku, opatulona słońcem, nagle czuję się ważna w oczach Tego, który to wszystko z takim rozmachem stworzył. Strach wypowiadać to słowo na "s", którego Polakowi nie wypada używać: szczęśliwa.
I nic. Żadnych fabuł, niewiele słów do zapisania. Wolę nawet sama ze sobą nie poruszać tematu. Po raz pierwszy od dawna morze znaczy dla mnie tyle, co dla przeciętnego Kowalskiego. Duży basen ze Szwecją po drugiej stronie. Woda, układająca się we wzory na piasku. Żywy organizm fal, z którymi przekomarza się Grzybek. Jakieś kamyki, muszelki, meduzy; wszystko wielkiej urody. Anna Maria i Tito Paris.
Żadnych związków z melancholią.
A jutro dojeżdża do nas boski Andy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz