Gdy wyruszamy, w tradycyjnej modlitwie z dziećmi do Aniołów Stróżów, oświadczam im , że dziękujemy za ich trud codzienny, ale dzisiaj to my ich zapraszamy na wycieczkę w ciekawe miejsce.
Na ogromnym rustykalnym parkingu arboretum poza naszym autem stoi jeszcze jedno i boski Andy mówi, no tak, ludzie wolą do hipermarketu, i czujemy się wyróżnieni, należąc do grupy survivalowej, której obce konsumpcyjne wygodnictwo. Zwłaszcza że to nasza pierwsza spontaniczna wycieczka za miasto ever.
Im bliżej, tym zwiększa się zoom na tabliczkę na bramie, gdzie napisano, że serdecznie zapraszamy od maja do września. Na szczęście panowie w watowanych kurtkach wynoszą worki z ziemniakami po jakimś widocznie korporacyjnym święcie, i jeden z nich, widząc nasze długie miny, zaprasza do środka i oprowadza. Przydało się zabrać ze sobą aniołów, mówię dzieciom, przypuszczając, że pan w watowanej kurtce, pomimo kataru i chrypy, może być jednym z nich.
Jest cicho i pusto, można by tu spędzić cały dzień pod drzewami, choć szkoda, że one dalej w zielonej garderobie i tylko gdzieniegdzie akcenty sieny palonej. Skakanka antycznym modelem idioty (prezent na moje osiemnaście lat, policzcie sobie) robi zdjęcia, a Grzybek wchodzi w kadr w stosownych momentach, wyciągając ręce do aparatu.
Wyruszamy dalej, zwiedzać perły Dolnego Śląska, jak namawia boski Andy, bo skoro już jesteśmy w trasie, to jest okazja, która może się nie powtórzyć. W Henrykowie niespodzianie natrafiamy na stada koni małych i dużych, strusie a nawet dzikie świnie i sarny. Grzybek podaje im przez ogrodzenie gałązki i trawę, i cały uosabia joie de vivre.
A aniołowie czuwają nad nami rano, wieczór, a nawet w nocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz