Siedzę w home office. Koresponduję oraz tłumaczę pale fundamentowe wbijane.
Na przemian włączam i wyłaczam pralkę, przeszłam bowiem na system wielkiego prania raz w tygodniu. Gotuję rosół, bo Grzybek też kaszle i smarka. Powrót do znanej mi roli intendentki i gosposi jest miłą odmianą.
Z torebki pachnie mi kawa świeżo mielona, zakupiona wczoraj podczas przechodzenia na skróty przez plac dominikański. Na skróty się przechodzi przez obecny tam pasaż handlowy z fontanną, na której siedzą królewicze przebrani za ropuchy i plują. Podczas mojej drogi na skróty w sklepie z kawą ktoś akurat mielił i nie mogłam się oprzeć pokusie, mimo trudnych okoliczności tzw. końca miesiąca (miesiące powinny być krótsze). Kawę więc vienna melange zakupiłam na niezobowiązujący prezent, a dziś, zanim prezent oddam, ją wącham przez zatkany nos.
Obok laptopa mam kubeczek z inhalacją z olejków o zapachu mięty. Bardzo suche powietrze z głośnego wnetylatora pod klawiaturą źle mi wpływa na śluzówkę.
Na skutek intensywnych aromatów z dodatkiem substancji uzależniających powinnam własnie mieć wizje i je opisywać.
Nic nie ma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz