Anna.m.anna mówi mi na sali sportowej, nim przystąpimy do kolejnej dziedziny, żem biała jak trup i poi mnie swoją colą. Pozostałe dwie zawodniczki potwierdzają, iż obawiają się mojego zejścia, z płyty boiska. Odpowiadam, że w rzeczy samej tydzień był wyczerpujący i chce mi się spać, więc nalegam na przyspieszenie rozstrzygnięcia rozgrywki.
W radio, które nam towarzyszy na sali, Niedźwiedzki, i jakież poczucie bezpieczeństwa mnie ogarnia, gdy widzę, że od dobrych dwudziestu lat niewiele się zmienia w otaczającym świecie.
Wróciwszy, śnię koszmary takie, że rano zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Tarantino i nie podrzucić mu kilku pomysłów, których jeszcze nie pokazał w filmach (przypuszczam, że nie pokazał, bo filmów quentina nie oglądam z definicji; dwadzieścia minut kill billa wystarczyło, by wiedzieć, że that's not my cup of tea).
Ale mimo scen z piekła rodem, przecież spałam. I już wiem, że do arboretum jest 52 kilometry. Pakuję powoli manatki, boski Andy kupuje w końcu obuwie sportowe i dzwoni co pięć minut ze sklepu. To dobry, spokojny poranek.
Człowiek ma niesłychaną zdolność adaptacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz