Dzwonię do Dag zapytać, czy jej dzień tak parszywy i naznaczony niemocą, jak mój. Niby wszystko gra, niby wirówka wiruje i dzieci zajęte, a jednak wrażenie ogólne jest takie, że należałoby używać słów niemile widzianych przez cenzurę. W telefonie głos Dag słyszę entuzajstyczny, więc nie próbuję narzekać, a zamiast tego narzekam w dialogu swym wewnętrznym.
Nie, żebym oddawała tę sobotę walkowerem, jeszcze szykuję Shepherd's Pie, tak, to co jadłyśmy w Manchesterze u Justy, a co dziś Yola mi mówi przez telefon spod Paryża, że oni właśnie siadają to jeść. Boskiego Andy'ego więc wysyłam z siatką i też robię, bite dwie godziny, i nic. Jedzenie smaczne, tłumaczę Skakance, że specjalność z tego miesjca, gdzie oglądany dziś Wallace i Gromit oraz niejaki baranek Shaun. Mimo to jednak sobota toczy się jak po grudzie, wstyd powiedzieć, chciałoby się rzec: niech opadnie juz kurtyna nad tym dniem.
I wtedy wieczorem wpada Drobek z małymi Drobkami i mówi, że dzień jakiś taki niemrawy. A potem dzwoni George, ten który zawsze jest mężem i tatą z reklamy, ale nie Providenta tylko raczej kinder bueno, i mówi, że dziś był do bani. I dopiero te wieści wprawiają mnie w świetny nastrój, nie ma bowiem nic gorszego, niż czuć się w tyle za wszystkimi. A okazuje się, że jesteśmy w peletonie.
Teraz zaś muszę kończyć, gdyż za chwilę zacznie dzwonić mój kuchenny minutnik dostany dziś w prezencie. To mój nowy Time Efficiency Coach, do tej pory bywał nim George, wysyłający mi upomnienia mailem, że marnuję nieprzebrane ilości czasu.
Ale o tym kiedy indziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz